Nie wiem, od czego zacząć.
To miał być blog o ciąży, a już nie jestem w ciąży.
7 grudnia urodził się Adam Stanisław. Już trochę czasu minęło.
Byłam w szpitalu dość długo. Chciałam już uciekać z poczekalni, w której.. nawet nie czekaliśmy, tylko kwitnęliśmy. A nie. Nie kwitnęliśmy, tylko usychaliśmy. I nawet spałam. Utrzymywałam zdanie, że wszyscy robią z igły widły i niepotrzebnie mnie fatygują. Zbadali mnie, zrobili KTG. Po paru godzinach wysłali do szpitala. M pomógł mi zanieść rzeczy. Poprosiłam do jedzenia o opcję wegetariańską. Może wegetariańska będzie mniej parszywa. Oczywiście się myliłam, była równie paskudna. Na pierwszy obiad była ryba i ziemniak. Przeżułam rybę, M już poszedł, zrobili mi łóżko. Najlepsze na ginekologicznym. Na położniczym nie, bo nie było miejsc. Po trzech godzinach chcę, żeby ktoś przyszedł i powiedział, że to pomyłka i mam iść do domu, bo jest tłoczno. Mam w pokoju płatny telewizor i kobietę w wieku lat około 40 po operacji. Wygląda jak Kleczkowska ze Złotopolskich (tak, wiem, że raz piszę w czasie przeszłym, a raz w teraźniejszym, ale czasami ta przeszłość mi tak żywo się prezentuje, jakby trwała teraz). Dawno nie miałam takiej dawki telewizji. I takiej dawki -khem- czterdziestoletniej kobiety. Opowiadała mi o swoim życiu i problemach, nawet się zżyłam. Miała radio, z które nie musiałam płacić. Ale do rzeczy. M przychodził do mnie w sumie codziennie. Prawie zawsze po wyjściu było smutno. Ale cieszyłam się jak dzieciak, jak przychodził. Odwiedzali mnie też jedni i drudzy Rodzice, Babcia. Babcia M nie (,,starzy ludzie nie powinni chodzić po szpitalach, jeszcze kogoś zarażą"). Siostry i siostra M. Przynosili mi jedzenie. Te tam było kiepsko tolerować, ale od czasu do czasu bywało znośnie. Rewolucją było odkrycie baru z naleśnikami ze szpinakiem. Do rzeczy bardziej. Robili mi 3 razy dziennie bodajże KTG i mierzyli mi ciśnienie. Dawali tablety na obniżenie ciśnienia, podejrzewali gestozę. Pani Hot fourty z sąsiedniego łóżka okazała się położną wiec czułam się względnie bezpiecznie. Było ciekawie, kiedy raz w nocy stwierdziłam, że chyba odeszły mi wody, a okazało się, że się spociłam z powodu grubej piżamy. Nie powiedziałam jej o tym, było mi wstyd i wystarczyło, że śmieszyło mnie. Przeczytałam Fight Club. Oglądałam z nią ten jakiś znany program, gdzie ludzie śpiewają i widzowie się entuzjazmują. I serial, ale już nie pamiętam, jaki. Robiłam zdjęcia z okna. Nie można było wychodzić. Dni ciągnęły się jak (tu szukam odpowiedniego porównania) coś, co się bardzo ciągnie. Chodziło się trochę ciężko już. Nogi puchły, stopy były monstrualne. Czytałam gazety, które mi przynosili. M przynosił paszteciki. Mama M barszczyk. Pani sąsiadka z łóżka obok mogła iść do domu. Jej mąż zamykał psa, a synowie nie sprzeciwiali mu się. Niby wesoła, a złamana. Szkoda mi było egoistycznie, że wychodzi i obawiałam się nowej. Przyszła po niej ,,Starsza Pani". Starsza Pani była zazwyczaj uśmiechnięta, w typie mojej Babci J i w podobnym wieku. Dobrze się z nią rozmawiało. Eh, ale chaotycznie piszę. Miałam pisać na żywo, ale miałam tylko strzępki w głowie. Przed obchodem ładnie ustawiałam karty na łóżku i siedziałam jak wzorowy uczeń, żeby może jakieś punkty mi za schludność przyznali i wypuścili. Gdy nadgorliwość i schludność nie przeszły, podejmowałam ich w piżamie, bez czesania i z ropą w oczach. O ósmej rano trudno by coś więcej wykrzesać. A. O szóstej mierzyli temperaturę i ciśnienie. Nie ma takiej godziny. Jeszcze te KTG i machać brzuchem, żeby nie spało i się zapisało. Barbarzyńcy. W szlafroku czuję się jak sarmata. Patrzę na siebie w lustro w windzie. Pamiętniki Chryzostoma Paska. Ja w windzie. Czytam regulamin oddziału na korytarzu. Pacjent jest usuwany z placówki, jak sieje zamęt. Widzę siebie rozlewającą jogurty po korytarzu. Sikam do kubła, dzienny pomiar. Ohyda. Słój z moim nazwiskiem. Mówię Tacie, żeby się nie sugerował, kiedy mnie odwiedzał. Liczę, ile płynów wypijam. Staram się dużo, tak każą. M przynosi mi wody. Parę razy jest mi bardzo gorąco w nocy. Ciśnienie nie spada. Lekarz-goryl mnie bada. Prywatności podczas badań nie ma za dużo, dwóch lekarzy sobie przychodzi i gadają. Czuję się średnio. Przenoszą mnie na porodówkę. Nie rodzę. Przenoszą, bo nie ma miejsc. A ja idę na tę porodówkę jakoś dziwnie. Jakby mnie nie dotyczyło. Oglądam sobie tę porodówkę, oswajam się. Siostra przynosi pierogi. Piguła kluski śląskie. Na hasiok je. Ze starszą Panią śmiałam się z ,,herbaty" - ,,o, dziś mniej dodali ściery". Prawdopodobnie będzie mieć raka. Nieciekawie. Spacerujemy parę razy razem. Pomagam wybierać misia dla wnuczki w sklepiku. Na szczęście nie spędzam no cy na porodówce, bo do kitu łózka. Do rodzenia, a nie do spania. Odsyłają mnie na położniczy, gjdzie ,,badziej dziewczyny w moim wieku". Nie mam za bardzo ochoty, ale trudno. Dwie dziewczyny - Kaśka i Sylwia. Poddasze. Czuję się, jak na koloniach. Zrzuta na telewizję. Gra cały czas. Gesler, ten program, gdzie facet nasrał do bidetu. Upominam się o okulistę. Po paru dniach się udało, wszystko ok. Dziewczyny sympatyczne. Starsza Pani przyniosła mi jabłko. Na Mikołajki zostawiam dziweczynom w łazience po kinderku (sobie też, przecież Mikołaj tak by zrobił). Rano badanie. Wyślą mnie na wywoływanie. Zaczęli mi wywoływać o 10:00, i tak o 14:00 coś się zaczęło, ale nie zauważyliśmy. Podobno jedna na 10 kobiet ma tak, że uda się wywołać. No jupi. ,,No Kasiu, chcesz dziś urodzić?" mówi do mnie położna. Nie jestem Kasia. Ale cały czas tak mówi. M jest przy mnie. Bez niego byłoby ciężko. Pewnie bym nie urodziła. Razem oddychaliśmy, podawał mi wodę, trzymał za rękę, opierałam się, szukaliśmy pozycji. Skurcze były naprawdę regularne, po półtorej minuty równo. Do przejście tylko dlatego, że wiadomo, że za dwie minuty się skończą na moment. Nie było źle. O 22:00 dostałam znieczulenie. Znieczulacz powiedział, że mi chyba niepotrzebne, a położna powiedziała, że potrzebne, bo ja tylko tak dzielnie znoszę. Chodziliśmy po korytarzu, oglądając zdjęcia urodzonych wcześniaków. Poi dwóch godzinach nic się nie ruszyło. Lekarz-goryl stwierdził, że ,,z tego porodu nic nie będzie" i będzie cięcie. Nawet nie zdążyłam się pożegnać z M., myślałam, że zdążymy przy wejściu na salę operacyjną. Wszystko się działo bardzo szybko. Podczas całej akcji najpierw bardzo chciało mi się siku, ale to było złudzenie. Potem robiłam się senna i wiedziałam, że to źle, więc powiedziałam, że mi ciśnienie spada, pan Znieczulacz mi zmierzył i podał tlen. Trochę to przerażające, że musiałam się upomnieć.
Znieczulacz zagfaduje: Pani wie, co będzie?
ja: syn
zinaczulacz: no, ma pani rację.
Usłyszałam, jak krzyknął. Może nie krzyknął, ale to taki odgłos był, jakby taka mała istotka się przebudziła. Bardzo to był szczęśliwy moment, tak, jak na tych pierwszych USG.
Zaraz usłyszałam: ,,syn, żywy, 8/10, 58cm, 3100". Nie pokazali mi go, widziałam tylko te zasłonki operacyjne. Dwie Baby z nadmiarem testosteronu przeniosły mnie z prześcieradłem. Kiedy wieźli mnie przez korytarz, Podbiegł przeszczęśliwy M i zaczął mi pokazywać jego zdjęcia. Myślał, że już go widziałam. To wtedy widziałam go po raz piwerszy. Na zdjęciu. M przywiózł mi go w korytku. A w sumie wniósł, by go nie uszkodzić, wioząc po korytarzu. To było niesamowite. Nie wierzyłam w to, co się działo. I też nie byłam bardzo przytmna. Ale pamiętam ten moment. Nie mogłam wstać z łóżka, dotykałam korytka i po prostu patrzyłam na cud.
Po trzech dniach dostał imię Adam Stanisław. Stanisław do niego nie pasowało. Ani Mikołaj.
Teraz jesteśmy wszyscy w domu. Zaraz się obudzi na karmienie.
Jest dobrze.