Rano badania: morfologia, żółtaczka, mocz.
Krew mi nie leciała, babka się wbijała dwa razy, spróbowaliśmy w drugą ręką. Podniosłam sobie ciśnienie, zaczęłam wyobrażać sobie, że krew leci i zaczęła lecieć. Piguły się bardzo zdziwiły. Mogę być mesjaszem.
Chłopak był ze mną. Dobry spacer z rana. Zdjęcia panoramiczne w parku.
W okolicach południa pojechaliśmy do szpitala. Zwiedzać i zadać parę pytań. Obejrzeliśmy sale porodowe, położnicze i patologii. Weszliśmy nawet do sali, gdzie leżała kobieta z urodzonym już dzieckiem. Malutkie w małym, przezroczystym korytku. Trochę zajrzałam, nie chciałam się napraszać i wchodzić tam, gdzie za daleko nie powinnam. W jednej sali jest wanna. Tak wielka, że mogą tam wleźć nawet dwie osoby. Działa na wyobraźnię. Płatki róż, szampan. Tylko nie pasują kafelki i położne dookoła, które wypowiadają nieromantyczne kompilacje słów, takich jak ,,wychodzi czop śluzowy", ,,szyjka macicy się łuszczy". Puff! Koniec, czar prysł, jesteś w szpitalu, za miesiąc możesz urodzić.
Trzeba się słuchać położnych. Oddychać, a nie krzyczeć. Inaczej dziecko wyląduje na intensywnej terapii. Tak powiedziały. Może się niedotlenić.
Z ubezpieczeniem ,,raczej ok". Pokażę legitymację studencką w izbie przyjęć, ewentualnie ten papier z uczelni. Nie ma na nim napisane, że ,,w razie porodu nie będę płacić 10 000 zł, zresztą i tak Państwo i ZUS nas okrada, więc niech już mam za darmo", więc zapytać do najmniej wypadało. Ta poruszająca historia kończy się tak, że w Polsce nawet jakbym nie była ubezpieczona, to i tak świadczenia jako kobieta w ciąży mieć będę. Gorzej, jak będą powikłania i trzeba będzie robić operację. Enjoy. Wszystko wyjdzie w praniu. Niby jestem uspokojona. Raczej zawsze wszystko się układa. Będzie ok.
Pytam o podkłady, majtki jednorazowe, wszelkie atrybuty i insygnia. Kupujemy termometr, który nam zalecili, będą Małemu mierzyć temperaturę w pupie. Przekonuję się w sklepie z artykułami dla ludzi wybierających się do szpitala o tym, że końcówka termometru nie uszkodzi odbytu mojego syna.
Chłopak naciąga mi na głowę różne peruki. Blond jeszcze ujdzie, ale siwy nie za bardzo. Najlepiej mi z obecnymi, moimi. Trochę czuję się, że ta całą wycieczka mnie nie do końca dotyczy. Surrealizm, jeszcze te peruki.
Oglądamy samochody w komisach i deski w przetwórni desek. Jeszcze wycieczka do sieciowego sklepu z deskami dla porównania. Półki na książki, przybywajcie do mojego świata!
Chyba zaraz wypadnie mi ten cały ,,czop śluzowy". Boli mnie spojenie łonowe tak, jakby mi ktoś miednicę rozciągał za pomocą dwóch koni. Tak, jak się reklamuje wytrzymałość pewnych dżinsów - dwa konie ciągną w przeciwną stronę, a dżinsy nic. Ale ja to chyba zaraz się rozerwę. Taka rozrywka.
Palce rąk mi puchną jak dzikie. U nóg już nie wspomnę, bo to norma. Ale u rąk bolą. Odczuwanie mam jakieś takie uboższe.
Zaczęłam się bać, czy po porodzie nie będę wyglądać jak brama brandenburska i będę mieć tyle samo przyjemności z pożycia, co ona.
O, zły świecie.
Może jakoś się da.